i śmieszno i straszno kto to powiedział

Śmieszno i straszno w PRLu [DVD] kedvező áron az eMAG.hu-n ⭐ Fedezd fel a nap ajánlatait, akcióit! Śmieszno i straszno w PRLu [DVD] 9.005 Ft
I śmieszno, i straszno #Policja opublikowała #film nagrany za pomocą drona. Na obrazie uwieczniono zachowania kierowców, którzy nigdy nie powinni
„Niesiesz słowo mozolnie, słowo mosiężne Patrzysz jak rośnie słowo we mnie I jak nabiera mocy, jak z każdym rankiem szkolnym Wpisuję swoje życie w otwarte kraju karty” Bóg jeden – gdyż uncle Google milczy – raczy wiedzieć, czyj to wierszyk. Tak, czy inaczej, mówi on o wdzięczności ucznia dla swojego profesora za wiedzę, którą od niego dostaje. Pamiętam te kilka wersów, gdyż byłem zmuszony (publiczne występy, to wówczas był dla mnie prawdziwy koszmar) wyrecytować je na jakimś apelu w mojej podstawówce z okazji Dnia Nauczyciela, wiele lat temu. Stałem więc stremowany, w białej koszuli non-iron oraz granatowych spodniach i klepałem z pamięci te parę zdań, nie do końca wówczas jeszcze rozumiejąc, co one znaczą. Dzisiaj już rozumiem, przynajmniej teoretycznie. Kiedy przed dwoma tygodniami płodziłem mój ostatni artykuł, robiłem to w tonie umiarkowanej, ale jednak życzliwości dla strajkujących nauczycieli oraz szacunku dla ich niewątpliwie ciężkiej pracy. O ile z ogólnym szacunkiem dla tej profesji nadal nie mam problemu, o tyle moja życzliwość dla protestujących zmalała niemal do zera. Dwa tygodnie, to jednak relatywnie spory odcinek czasu i wiele może się na jego przestrzeni pozmieniać, zwłaszcza, gdy na naszych oczach zmienia się także sam obiekt naszej obserwacji. Żyjemy w dobie Internetu i to właśnie on w niebagatelnym stopniu kształtuje nasz sposób myślenia o wielu kwestiach, a dla całej rzeszy głównie młodych ludzi stał się on już w tej chwili podstawowym medium. Jest takie powiedzenie przypisywane Stanisławowi Lemowi, że gdyby nie Internet, to nie wiedziałby on, iż na świecie żyje tylu idiotów. Parafrazując zatem stwierdzenie znanego literata, mogę powiedzieć brutalnie, że gdyby nie sieć, to nie dopuszczałbym myśli, że część przedstawicieli grupy niosącej oświaty kaganek może być aż tak żenująco prymitywna. W swoim życiu miałem do czynienia z wieloma nauczycielami, lepszymi, gorszymi, łagodnymi oraz wymagającymi. Jednych lubiłem bardziej, innych mniej, niektórych wcale, ale respekt odczuwałem wobec każdego z nich, nawet wobec tego szczególnie przeze mnie nielubianego. Kiedyś bowiem, poza całkiem marginalnymi jednostkami, nauczyciel, to był ktoś o pewnym formacie, klasie oraz standardach zachowania. Sporo lat minęło niestety od moich szkolnych czasów, a wraz z ich upływem zmieniły się także i owe standardy oraz poczucie estetyki. Nie zamierzam przeto ukrywać, iż oglądając te wszystkie wrzucone do sieci filmiki, na których obejrzeć można wokalno-aktorskie popisy belferskiej braci, doznawałem tego specyficznego, nieco dziwnego uczucia, gdy jest ci głupio przed sobą samym z tej przyczyny, że widzisz to, co widzisz oraz słyszysz to, co słyszysz. Gromady „ciał pedagogicznych”, śpiewające (najczęściej niezamierzonym falsetem) swoje protest-songi, których teksty porażały swoim infantylnym zadęciem. Wykładowcy publicznych szkół łażący na czworaka, poprzebierani za krowy albo za klaunów w jakichś błazeńskich czapkach, okularach w kształcie serduszek, na tle kościotrupów z przymocowanymi do nich instrumentami muzycznymi. Niejednokrotnie także w stylistyce „dziewuch” z Czarnego Protestu, domagających się niegdyś aborcji na życzenie. Wydawałoby się, poważni ludzie, a we własnym mniemaniu zapewne stanowiący wręcz elitę społeczeństwa, zafundowali nam kabaret marnej jakości zarówno w treści, formie, jak i skuteczności (a raczej przeciwskuteczności) przekazu. Gdyby był to jeden, drugi czy piętnasty filmik, to zasadniczo nie miałbym z tym problemu, wszędzie znajdzie się jakiś głupkowaty trefniś. Tu jednak nastąpiło coś w rodzaju pospolitego ruszenia, ogólnopolskiego festiwalu pieśni strajkowej. Chciałoby się napisać, że i śmieszno, i straszno, ale nie… nie ma w tym nic śmiesznego. Szanowni pedagodzy, co raz zobaczone, tego nie da się już „odzobaczyć”, jak to powiada młodzież. Pół biedy, że nie „odzobaczę” tego ja, ale nie „odzobaczą” tego również wasi uczniowie. Przypominacie sobie tamten kosz ze śmieciami na głowie jednego z was, w czasie lekcji, parę lat temu? Gówniarz, który go wówczas nałożył był z marginesu społecznego, ale następny, który zrobi to samo może być już zwykłym dzieciakiem, który stracił do was szacunek, gdyż… nie „odzobaczył”. Nie życzę wam tego, żeby sprawa była jasna. Ja się tego obawiam! Na szczęście nie samym strajkiem człowiek żyje i jeżeli ktoś jednak ma ochotę się pośmiać, to wystarczy tylko wychylić głowę tuż za naszą wschodnią granicę, a tam jest naprawdę wesoło. Co prawda zawsze było, ale w ostatnich dniach Ukraińcy przeszli samych siebie wybierając na głowę swojego Państwa, tudzież „Państwa” niejakiego pana Zełeńskiego. O ile niektórzy nasi nauczyciele zrobili z siebie błaznów mimochodem, o tyle nowy prezydent naszych sąsiadów jest zawodowym błaznem par excellence, a popularność zdobył grając w satyrycznych skeczach, w których to wcielał się w… prezydenta Ukrainy. Tak oto życie przerosło kabaret, jak dawno temu śpiewał Tadeusz Ross, jeszcze zanim został Zulu-Gulą oraz co gorsza, posłem Platformy Obywatelskiej. Osobiście nigdy nie rozumiałem i nadal nie rozumiem tej dziwnej estymy, jaką nasi rządzący, szczególnie ci w ostatnich czterech latach, darzą tamten kraj. Absolutnie nie kupuję bajek o jego szczególnym znaczeniu strategicznym, o Ukrainie, jako rzekomym buforze militarnym między Polską a Rosją oraz kilku innych legend. Wystarczy tylko trochę liznąć wiedzy geopolitycznej, żeby wiedzieć, iż jest to wierutna bzdura. Do tego te wszystkie do dzisiaj w pełni nierozliczone zbrodnie, jakich doświadczyliśmy z rąk banderowców, historyczne krzywdy kładące się cieniem na teraźniejszości. Ale nawet jeśli czysto pragmatycznie odłoży się na bok wszelkie zaszłości i skoncentruje tylko na dniu dzisiejszym, to momentami mam wrażenie, że to miliony Polaków wyjechały na Ukrainę za chlebem, a nie odwrotnie. Niewytłumaczalna spolegliwość naszych władz względem niewątpliwie słabszego gracza, kompromitujące umizgi, itp. Mam nadzieję, że chociaż teraz, gdy nasi sąsiedzi miażdżącą większością głosów wybrali sobie komedianta na prezydenta, coś się w tej naszej postawie zmieni. Co również interesujące, rozmawiając z przeciętnym Ukraińcem pracującym w Polsce, można odnieść nieodparte wrażenie, iż ma on o wiele realniejsze spojrzenie na własny kraj, niż ma je polski rząd. Skoro więc było, mniej lub bardziej śmieszno, to na koniec będzie straszno, w dodatku bardzo straszno. Za nami kolejne święta Wielkiej Nocy naznaczone krwią chrześcijan. Po atakach na koptyjskie świątynie w Egipcie parę lat temu, tym razem islamscy terroryści obrali za cel kościoły oraz hotele na Sri Lance. Skala zamachów okazała się tak przerażająca, że nawet tzw. Zachodni Świat, zwyczajowo odwracający w takich sytuacjach swoją polit-poprawną głowę, tym razem chociaż się zająknął. Zająknęły się o tej masakrze również nadwiślańskie media, ale jedynie na chwilkę, gdyż niebawem temat musiał ustąpić informacji o „masakrze” znacznie większej. Oto w miejscowości Pruchnik grupa dzieciaków „skatowała” kijami… kukłę Judasza wykonaną z worków na ziemniaki, po czym wrzuciła ją do rzeki. Swoje oburzenie wyrazili mistrzowie świata w oburzaniu się, czyli Światowy Kongres Żydów, ale także Komisja Episkopatu Polski, biskup Markowski osobiście, jak również Minister Spraw Wewnętrznych – Joachim Brudziński oraz Wiceminister Sprawiedliwości – Patryk Jaki. Ogólnie rzecz ująwszy, pełzania i płaszczenia się nie było końca, a ja, z niesmakiem obserwując ten pokaz samobiczowania, śmiertelnie poważnie zacząłem wątpić w to, że PiS za miesiąc rzeczywiście chce wygrać bój o Europarlament. Marian Rajewski
\n \n i śmieszno i straszno kto to powiedział
Historia bez cenzury 5. I straszno i śmieszno - PRL ISBN 9788324078608 8324078606 by Drewniak, Wojciech - buy, sell or rent this book for the best price. Compare prices on BookScouter.
Krótkie formy filmowe oraz oryginalne zapowiedzi produkcji TVN już kiedyś chwaliłem na blogu (Dziennik Bridget Jones). Ekipa TVN24 też nie zostaje w tyle, ich wstawki „cała prawda cała dobę” są często zręcznym montażem i komentarzem aktualnych wydarzeń. Widzę jak cały cyrk ze zrywaniem koalicji męczy już mocno dziennikarzy, na tyle, że atmosfera konferencji jest już mocno żenująca – zirytowani dziennikarze wprost śmieją się z wypowiedzi polityków. Nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Dla tych, którym jest do śmiechu, TVN24 przygotowało klip z utworem raczej żartobliwym. A tutaj podobne ujęcia, ale z inną muzyką – dla tych którym już raczej „straszno” Może trochę słabo słychać, ale w tle „rozpędza” się kawałek Wojciecha Kilara z filmu Dracula. I to całkiem niezły kawałek 🙂 nomen omen pod tytułem Vampire Hunters :-). No i jak jest… raczej śmieszno czy raczej straszno?
View community ranking In the Top 1% of largest communities on Reddit Trochę śmieszno, trochę straszno.
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że Tim Burton to wizjoner Hollywood, reżyser obdarzony niesamowitą wyobraźnią. Kochamy go za to, że swoimi filmami potrafi przenieść nas do zupełnie innego świata. A wszystko zaczęło się 30 lat temu od "Soku z żuka" – produkcja łącząca w sobie elementy fantasy, horroru i szalonej komedii zachwyciła widzów na całym świecie. Dla wielu osób film ten pozostaje najlepszym w dorobku Burtona. 17 Zobacz galerię Materiały prasowe "Sok z żuka" pojawił się w amerykańskich kinach 29 marca 1988 roku. Dziwaczny tytuł i lekko odpychający główny bohater nie odstraszyły widzów – film uplasował się w dziesiątce najpopularniejszych produkcji roku. Później, w dobie VHS, jego pozycja jeszcze rosła. Dziś śmiało możemy powiedzieć, że na "Soku z żuka" świetnie bawią się kolejne pokolenia. To film kultowy, tytuł, który w dużej mierze definiuje dorobek zarówno Tima Burtona, jak i wcielającego się w rolę bio-egzorcysty z zaświatów Michaela Keatona. Z okazji 30. rocznicy premiery filmu zapraszamy do zapoznania się z ciekawostkami dotyczącymi pracy na planie. Jesteście fanami "Soku z żuka" i na pewno nie ma on przed wami tajemnic? Sprawdźcie się! 1/17 1. Getty Images Tim Burton zaczynał swoją karierę od pracy jako animator w wytwórni Walta Disneya. Gdy w 1985 roku wyreżyserował udaną familijną komedię "Wielka przygoda Pee Wee Hermana", zaczął być zasypywany propozycjami kolejnych zabawnych filmów. Żaden z nich go jednak nie interesował. Aż w końcu natrafił na scenariusz "Soku z żuka". Mówił: "W Hollywood przyzwyczajono mnie do konkretnej struktury opowieści. »Sok z żuka« nie miał zaś tak naprawdę żadnej historii. To wszystko nie miało sensu, było jak strumień świadomości. Prawdopodobnie najbardziej bezkształtny scenariusz, jaki czytałem". Ten tytuł sprawił, że o Burtonie zaczęto mówić jako jednym z najbardziej wizjonerskich reżyserów naszych czasów. To właśnie na fali popularności "Soku z żuka" powstały później takie filmy jak "Edward Nożycoręki" oraz "Batman". 2/17 2. Materiały prasowe Początkowo scenariusz "Soku z żuka" był dużo mroczniejszy. Już sama scena wypadku samochodowego Barbary i Adama wyglądała dużo drastyczniej – zamierzano w zbliżeniu pokazać, jak ręka kobiety zostaje zmiażdżona. Komediowych akcentów było niewiele, na ekranie miała lać się krew. Beetlejuice nie przypominał znanego nam zielonowłosego ducha, ale raczej skrzydlatego demona. Nie chciał on tylko zastraszyć rodziny Deetzów. Jego plany były dużo poważniejsze. Dość powiedzieć, że zamiast pamiętnej sceny, w której zmusza on młodą Lydię do ślubu, mieliśmy dostać próbę gwałtu. 3/17 3. Beetlejuice, a tak naprawdę Betelgeuse (oficjalnie właśnie tak powinno się to pisać – "Beetlejuice" to tylko wymowa, ale przyjęło się inaczej), okazał się bardzo chwytliwym imieniem. Dziś kojarzą je nie tylko fani filmu. Pewnie mało kto zdaje sobie jednak sprawę z kosmicznego rodowodu Betelgeuse'a. Właśnie tak nazywa się gwiazda w gwiazdozbiorze Oriona, dziesiąta pod względem jasności na nocnym niebie. 4/17 4. W wytwórni Warner Bros. producenci wcale nie byli pod urokiem nazwy Beetlejuice. Stwierdzili, że film nie może wejść do kin pod takim tytułem i wymusili zmianę. Zaproponowali pospolity "House Ghosts" czyli "Domowe duchy", co oczywiście nie spodobało się Burtonowi. Mimo wyraźnych sugestii reżysera, że chce zostać przy "Beetlejuice", studio wciąż szukało nowego tytułu. W końcu, w ramach żartu, Burton podsunął pomysł z "Scared Sheetless", grą słów, nawiązującą do jednej ze scen filmu. O dziwo, producenci byli na tak. Na szczęście reżyser pozostał nieugięty i zapowiedział, że podpisze się tylko pod filmem o tytule "Beetlejuice". Tak też zostało. 5/17 5. Choć od premiery filmu minęło już 30 lat, wciąż pamiętamy Beetlejuice'a, wyjątkowo charyzmatycznego bio-egzorcystę z zaświatów. Dla wielu widzów to najważniejsza rola w bogatej karierze Michaela Keatona. Ale postać ta, choć tytułowa, przebywa na ekranie zaledwie 17 minut. Ważne było to, aby aktor kradł każdą scenę, w której się pojawia. Udało się to bez problemu. Jak mówił Tim Burton: "Kiedy aktor nakłada charakteryzację, czuje się wolny. Michael dzięki tej roli dostał szansę zagrania kogoś, kto nie jest człowiekiem, a to bardzo wyzwalające. Nie musiałem martwić się o to, że on na ekranie wciąż będzie Michaelem Keatonem, on po prostu był tym czymś. Prawdziwie magiczne doświadczenie". 6/17 6. Getty Images Co ciekawe, to wcale nie Michael Keaton był pierwszym wyborem Tima Burtona do roli Beetlejuice'a. Początkowo reżyser chciał obsadzić… Sammy'ego Davisa Juniora. Członek słynnej "Szczurzej paczki" był już wtedy po sześćdziesiątce, a jego domeną pozostawała jednak muzyka, nie aktorstwo. Burton widział wtedy Beetlejuice'a nieco inaczej – jako rozśpiewanego i obdarzonego seksualną energią. Koncepcja nieco się zmieniała, aż w końcu jeden z producentów zasugerował Keatona. Propozycja ta nie od razu spotkała się z entuzjazmem – Keaton miał doświadczenie w komedii (był bardzo chwalony choćby za "Pana Mamuśkę"), ale nikt nie wyobrażał go sobie w tak zwariowanej fabule. Gdy pojawił się na castingu, nikt nie miał jednak wątpliwości, że Beetlejuice to rola dla niego. 7/17 7. Getty Images Niewiele brakowało, aby w filmie wystąpiła Anjelica Houston. Słynna amerykańska aktorka dostała angaż do roli Delii Deetz, ale krótko przed rozpoczęciem zdjęć bardzo się rozchorowała i musiała się wycofać. Burton chciał wtedy zatrudnić Catherine O'Harę – odmówiła jednak. Czasu było mało, nikt nie miał planu B, i w końcu reżyser osobiście poleciał do niej do domu, błagając, by się zgodziła. Nie dość, że aktorka zaliczyła w "Soku z żuka" jedną ze swoich bardziej charakterystycznych ról, to na planie poznała scenografa Bo Welcha, z którym połączyło ją uczucie. W tym roku obchodzić będą 26. rocznicę ślubu. 8/17 8. Obsadzenie Lydii, nastoletniej córki Deetzów, również napotkało problemy. Aktorki masowo odrzucały tę rolę - Burtonowi odmówiły na przykład Diane Lane, Jennifer Connelly, Brooke Shields, Sarah Jessica Parker oraz królowa kina lat osiemdziesiątych Molly Rindwald. Zdecydowano się zorganizować casting, na którym pojawiła się między innymi Juliette Lewis. Jednak kiedy Burton zobaczył Winonę Ryder w filmie młodzieżowym "Lucas", nie chciał już dalej szukać. "Sok z żuka" stał się przełomem w karierze tej młodej aktorki. Dwa lata później ponownie pracowała z Burtonem przy "Edwardzie Nożycorękim" – była już wtedy gwiazdą Hollywood. 9/17 9. Materiały prasowe Burton bardzo chciał, aby w filmie wystąpiła Sylvia Sidney – legenda Złotej Ery Hollywood. Aktorka nie była jednak zainteresowana. Miała już 77 lat i coraz rzadziej występowała na ekranie. Po usilnych namowach reżysera wreszcie się zgodziła. Jej Juno, ciągle paląca opiekunka społeczna z zaświatów, to jedna z najbardziej pamiętnych ról Sidney. Otrzymała za nią nagrodę Saturna dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Później wystąpiła u Burtona w "Marsjanie atakują!", który był jej ostatnim filmem. 10/17 10. "Sok z żuka" to film kultowy i śmiało można powiedzieć, że zapisał się w historii. Jedna ze scen miała w tym szczególny udział. Chodzi oczywiście o niespodziewany taniec do piosenki "Day-O" Harry'ego Belafonte. Klip z tą sceną w serwisie YouTube ma ponad 25 milionów odsłon. Utwór ten stał się symbolem filmu. Jeden z aktorów, grający postać dekoratora wnętrz Otho, Glenn Shadix, zapisał w testamencie, aby na jego pogrzebie wybrzmiał właśnie "Day-O". Aktor zmarł w 2010 roku, a rodzina spełniła tę niecodzienną prośbę. 11/17 11. Pierwsza wersja scenariusza zakładała inne zakończenie niż to, które ostatecznie zobaczyliśmy. Deetzowie i zmarli Maitlandowie nie mieli żyć wspólnie pod jednym dachem. Pierwsi wyjeżdżali z powrotem do Nowego Jorku, zostawiając córkę pod opieką tych drugich w miniaturowym domku. 12/17 12. W filmie początkowo nie znalazł się epilog, pokazujący Beetlejuice'a w poczekalni. Widzowie po raz ostatni mogli go zobaczyć w scenie, w której pożerał go wielki robak. Reakcje publiczności pokazów testowych na tę postać były jednak tak entuzjastyczne, że twórcy zdecydowali się dać Beetlejuice'owi coś bliższego happy-endowi. Keatona zaproszono na dokrętki, a w kinach pojawiła się wersja filmu, którą znamy. 13/17 13. Od 1989 do 1992 roku, jednocześnie na antenie dwóch stacji telewizyjnych (ABC i Fox; jeden z nielicznych takich przypadków w historii amerykańskiej telewizji) emitowany był serial animowany na podstawie historii pokazanej w "Soku z żuka". Główną bohaterką była Lydia, którą Beetlejuice (zwany przez nią BJ'em) zabierał w zaświaty na przeróżne przygody w towarzystwie duchów, potworów i zombie. Producentem wykonawczym został sam Tim Burton, który dbał o to, aby klimat pierwowzoru był zachowany. Serial cieszył się ogromną popularnością i do dziś powtarzany jest w amerykańskiej telewizji. 14/17 14. Getty Images Sukces filmu był tak duży, że krótko po premierze w Warner Bros. zaczęto mówić o sequelu. Tim Burton wcale nie powiedział "nie" – on również chciał powrócić do tego magicznego świata. Powstał scenariusz i wstępnie planowano wypuścić drugą część do kin latem 1990 roku. Coś jednak nie wyszło, ciągłe poprawki w tekście przesuwały projekt na bliżej nieokreślony termin, aż wreszcie go porzucono. Może to i dobrze… Powiedzieć, że scenariusz był dziwny, to jak nie powiedzieć nic. Historia rozgrywała się na Hawajach, gdzie Deetzowie zamierzali otworzyć hotel, co spotykało się z niezadowoleniem duchów starożytnych polinezyjskich osadników. Próbują oni zwerbować Beetlejuice'a, aby pomógł im wypędzić Deetzów, ale ten odmawia, bo jego licencja na straszenie została cofnięta. W końcówce zielonowłosy duch miał przeistoczyć się w stworzenie o nazwie Juicifer, a wywołana przez Lydię wielka fala zalewała wyspę, usuwając z niej wszystkie duchy. Burton bronił się, twierdząc, że jego zamierzeniem było połączenie typowego plażowego filmu o surfingu z niemieckim ekspresjonizmem. Doprawdy wyjątkowe połączenie. 15/17 15. Temat sequela powracał latami. Chętni do nakręcenia drugiej części "Soku z żuka" byli zarówno producenci, jak i Burton oraz główni aktorzy. Raz na jakiś czas pojawiał się news, że oto wreszcie zapadła decyzja. Minęło 30 lat, a my nie doczekaliśmy się pierwszego klapsa na planie. Jak mówił w jednym z wywiadów Keaton: "Uwielbiałem pracę nad tym filmem. Zawsze powtarzałem, żebyśmy zrobili to jeszcze raz. Ani ja, ani Tim, nie oponowaliśmy przed sequelem – mówiłem wręcz, że jeśli jest jedna produkcja, do której chciałbym wrócić, to właśnie ta. Po prostu ci, którzy decydują o takich sprawach, nigdy nie poszli za ciosem". Trzy lata temu wydawało się, że wreszcie się uda – Keaton po "Birdmanie" był znowu na fali, a Winona Ryder w talk-show Setha Myersa potwierdziła, że trwa okres pre-produkcji. Chyba znowu się jednak przedłuża… Czy kiedyś doczekamy się sequela "Soku z żuka"? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne – jeśli Beetlejuice wróci, na pewno nie będzie straszył na Hawajach. 16/17 12. Materiały prasowe Data utworzenia: 26 marca 2018 09:00 To również Cię zainteresuje Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Znajdziecie je tutaj.
Innymi autorami aforyzmów byli np. Baltasar Gracián i Blaise Pascal. QUIZ: Sport, polityka, skandale i zamachy. Inne oblicza ducha rywalizacji Czytaj też: Igrzyska Olimpijskie w Pekinie ruszyły! Podejmij wyzwanie i sprawdź, ile wiesz. Aforyzmy, złote myśli, powiedzenia, sentencje.
Opublikowano: 2013-12-25 21:07:06+01:00 · aktualizacja: 2013-12-26 10:45:50+01:00 Dział: Polityka Polityka opublikowano: 2013-12-25 21:07:06+01:00 aktualizacja: 2013-12-26 10:45:50+01:00 A kim są ci państwo? Nie sposób uniknąć tej myśli oglądając drętwe przemówienie pary prezydenckiej wygłoszone z okazji Świąt Bożego Narodzenia. W upiornej stylistyce, otoczona niebieskawą poświatą, znad lśniącego zimnym fioletem stołu, para prezydencka mówiła Polakom o miłości, serdeczności, zrozumieniu i – jakże by inaczej – o zgodzie. Prezydent życzył wszystkim, aby „bilans dwudziestopięciolecia naszej wolności był dla wszystkich źródłem satysfakcji, optymizmu i naszej polskiej siły”. Pani prezydentowa, w stroju przypominającym mundur chińskiego przywódcy z równie ciepłym i serdecznym wyrazem twarzy mówiła o radości i optymizmie, a także „o tych, których nie ma z nami przy wigilijnym stole”. I rzeczywiście – zapewne wielu Polaków myśli w tych dniach o tych, których z nami już nie ma, a których tak bardzo – kto wie, czy nie coraz bardziej - nam brakuje. O śp. Marii i Lechu Kaczyńskich, którzy ciepłem i dobrocią zwyczajnie emanowali, nie musieli przypominać o niej w co drugim zdaniu. Którzy swoją miłość do Polski wyrażali w czynach, a nie w drewnianych przemowach. Do których można było mieć zaufanie, że powierzone im sprawy Ojczyzny znajdują się w dobrych rękach. Kiedy patrzymy na tę osobliwą parę wygłaszającą do nas przez zaciśnięte zęby słowa o miłości i pojednaniu, trudno opanować uczucia gniewu i upokorzenia. Ci ludzie mają reprezentować majestat Najjaśniejszej Rzeczypospolitej? O „zgodzie i pojednaniu” mówi człowiek, który po zamachu w Gruzji na śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego miał czelność powiedzieć: „jaka wizyta, taki zamach”? I nigdy za te słowa nie przeprosił? Miłości do Polski ma nas uczyć ktoś, kto w dniu przywiezienia ciał ofiar katastrofy smoleńskiej, dobrze się bawił na lotnisku, a do przejęcia władzy było mu tak spieszno, że nie zawracał sobie głowy żałobą narodową ani bólem bliskich? Który jednocześnie zapala świeczkę pamięci ofiar stanu wojennego i zaprasza Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego? Bronisław Komorowski ma czego chciał – urząd prezydenta i wpływy polityczne. Może dyktować warunki. Nie ma jednak jednego – serc Polaków. I może próbować rozmaitych sposobów – czasami się podlizując, to znów mniej lub bardziej subtelnie dając do zrozumienia, kto jest u władzy i na co jeszcze może sobie pozwolić. To na nic. Nie pomoże słowo „RAZEM” wypisane wołami na fasadzie Pałacu Prezydenckiego w Święto Niepodległości, nie pomogą powtórzone tysiąc razy zaklęcia: zgoda, optymizm, przyszłość, wspólnie, osiągnięcia, pojednanie, pojednanie. Nie pomogą „nowoczesne” życzenia składane internautom. Na marginesie: warto zwrócić uwagę także na sygnały niewerbalne - pan prezydent wypowiadając słowa: „życzę samych >>lajków<<, życiowego spełnienia”… zaciska pięść. Mowa ciała zdradza bardzo wiele. W tym świetle można zrozumieć konieczność przywdziewania pozy „na baczność” podczas wygłaszania przemówień do narodu. To także na wiele się nie zda. Właściwie można by panu prezydentowi doradzić, aby po prostu był sobą. Jeśli sądzi, że Polacy są już do tego stopnia zdemoralizowani i zmęczeni, że nie obudzi się w nich duma narodowa, głęboko się myli. W jeszcze większym błędzie tkwi uważając, że jesteśmy narodem, który da się zastraszyć i ujarzmić. „Polaków nie zdobywa się groźbą, ale sercem” – powiedział Sługa Boży, prymas Stefan Wyszyński. To właśnie potrafił śp. Lech Kaczyński i wielu innych poległych w Smoleńsku. I to z nimi łączymy się modlitwą i myślami w te Święta, wierząc, że Polska, o jakiej marzyli, prędzej czy później stanie się rzeczywistością. ------------------------------------------------------------------------------------------------------- ------------------------------------------------------------------------------------------------------- Polecamy książkę:"Przestrogi dla Polaków. Myśli na każdy dzień" autor:Kard. Stefan Wyszyński Publikacja dostępna na stronie:
\n i śmieszno i straszno kto to powiedział
I straszno i śmieszno, fascynuje mnie ekstremalna popkultura, ale tu mimo aspektu socjalistyczno-narodowo-erotycznego wytrwałem tylko do końca pierwszego
niesamowite -- "- Where were you last night? - That's so long ago, I don't remember. - Will I see you tonight? - I never make plans that far ahead." Dziewczyno !!! Ty to masz ciekawe życie nic tylko pozazdrościć, turyści z zachodniej Europy muszą jechać do Indii albo Chin aby podobne przygody spotkać, a potem opowiadają je przez lata. A tu proszę taki skarb turystyczny w zjednoczonej Europie. A tak przy okazji to przypomniała mi się przygoda jaka mnie spotkała dobre 10 lat temu. Wracałem z Holandii pociągiem i na dworcu w Amsterdamie zapragnąłem kupić bilet aż do Gdańska. O dziwo to było możliwe !!! (ale wtedy było tylko PKP i nic więcej). Pani z okienka doskonale znała j. angielski więc nie było problemu dogadać się aż do momentu kiedy padło z jej strony pytanie - Gdansk ybygdywydy or wrytypytydyd ? (zapis fonetyczny z pamięci) Chwila konsternacji ... druga chwila konsternacji Ja - yyyyyyyyyyy że co proszę ? - Gdansk ybygdywydy or wrytypytydyd ? - Pani ponowiła pytanie - Przepraszam ale kompletnie nie rozumiem o co chodzi - powiedziałem. Pani widząc, że w ten sposób się nie dogadamy, napisała na kartce "Gdansk Glowny or Wrzeszcz". I w ten sposób miałem jeden bilet na całą trasę aż do stacji Gdańsk Wrzeszcz, przesiadałem się 3 razy i nikt nie kwestionował koloru biletu. Pozdrawiam. Czasami też zdarza mi się śmigać PKP i również widziałem ciekawe akcje z udziałem wojaków Raz oblali mi plecak browarem, a nawet po całym wagonie-kurniku lał się złoty napój. W oczekiwaniu na pociąg 1 z 3 wojaków nagle zaczął masakrycznie wymiotować. Ludzie się rozeszli, pociąg wjechał na peron, wojaczki spokojnie weszli do wagonu jako pierwsi podróżni. Kolega się przydał(może to było ukartowane?!) Ale nic nie pobije numeru z glonojadem! Opowiadał mi go kolega: Siedział w przedziale z 7 przepustkowiczami. -Ty, Mieciu zróóóób gloooonoooojaaaadaaaa! -OK!- odpowiedział Mieciu po czym przykleił się ustami do szyby i zaczał ją energicznie lizać... Podobno wyglądał jak prawdziwy A opowieści jakie tam lecą są naprawde boskie, ostatnio słyszałem jak to koleś napity, naćpany w środku nocy zasnął podczas płynięcia na drugi brzeg wieeeelkiego jeziora A PKP nie polecam zimą: w dupcie zimno a uszy przymarzają:/ Al, wszystko na ojcowiźnie w IC/EC takie cuda się pewnie nie zdarzają, wystarczy pojeździć zwykłymi pociągami, dla pospólstwa ;P Swoją drogą, też coś mi się jeszcze przypomniało: zapowiedzi! Nie wiem, kto sprawuje pieczę nad dykcją osób zapowiadających pociągi, ale to powinno być karalne. Tu stacja czef, tucja czef, pciąg z krchfa pszjdzie opóśniony... I tak dalej A któregoś razu, na dworcu głównym w Poznaniu zapanował chaos. Setki razy zmieniane komunikaty, ludzie z tobołami biegający obłakańczo po peronach, zapowiedzi odjazdu pociągów które jeszcze nie nadjechały, najmilej jednak zrobilo się grupie pasazerów jadących EC do Berlina. Głównie obcokrajowcy (niemcy plus rosjanie). Dziwić się potem, że Polska jawi się Europie zachodniej jako dziki burdel... "Pociąg EC taki a taki wjeżdża na tor któryś tam prz peronie 4." Lud z tobołami dzielnie dotarł na peron 4 z 6. Czekają, czekają, cisza. Po chwili znowu: "EC przyjedzie na peron 1". Lud z tobołami, miotając przekleństwa, biegnie na peron 1 (kto był w Poznaniu wie o co chodzi). W połowie poszukiwań peronu kolejny komunikat o zmianie peronu na 3. W ostateczności EC wjechał na peron 5, poczekał, nikt nie wsiadł, pojechał. Po chwili komunikat: Pasażerowie, który NIE ZDĄŻYLI na pociąg EC taki a taki proszeni są do kas w celu zwrotu biletów. Swoją drogą, nawet gdy zrezygnujemy z podróży, nie oddadzą całej kwoty tylko podaj 75% ceny. Ojczyzna Al, ojczyzna Historia z kolorem biletu Ja tylko póki co dodam taki znany wszystkim fakt, że w PKP albo hajcują tak, że tylko przez okno uciekać, albo w ogóle i wszyscy umierają z wyziębienia. Moim faworytem są grzałki umieszczane w tzw. Bonanzach (koleje podmiejskie) pod siedzeniami, które potrafią stopić podeszwę buta. Bardzo mi też odpowiadają 8 osobowe przedziały w 2 klasie. Jako człowiek słusznej postury (192 cm) mam przyjemność zakrywania sobie nogami uszu z racji dostosowania wysokości ławek do wzrostu siedzącego psa (a może premiera?). Jestem za przyklejeniem tematu, PKP to, tfu, skarbnica przygód. Dla mnie ostatnie mistrzostwo świata to fakt, że legitymacja studencka ISIC upoważnia do zniżki (potwierdza bycie studentem) studentów zagranicznych (lub Polaków studiujących na zagranicznych uczelniach), ale już nie studentów tutejszych. :/ -- Pamiętam raz jak jakiś starszy pijaczek podszedł i poprosił o bilet do Krakowa: - Poproszę o bilet do Krakowa. - Normalny?? - Nie, po***dolony!!!! Typiara w okienku się popłakała ze śmiechu a dziadzio jeszcze bardziej się wkurzył -- Lajf iz brutal, olłejs kopas dupas somtajms set pułapkas. Taki to autentyk jak z mojej pięty kiszka. Miejsce akcji: dworzec w Zakopanym. Czas akcji: parę lat temu przed sylwestrem ja: Przepraszam kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Suchej Beskidzkiej? Pani: Było to około godziny 15. Po jakiejś godzince łażenia bez sensu po Krupówkach spotykam kolegę, który szedł na pociąg. Okazało się, że zaraz odchodzi pociąg do SB. Ponownie w okienku: Ja: dlaczego powiedziała mi Pani, że najbliższy pociąg odchodzi o Pani: bo ja myślałam, że Panu chodzi o najbliższy wieczorny. (nawet się nie miałem siły zdenerwować na taką odpowiedź). Następnego dnia koledzy pojechali do Zakopanego. Pewnie ta sama pani na pytanie o najbliższy pociąg do SB odpowiedziała zupełnie serio: "Najbliższy odszedł 10 minut temu" Tego samego dnia, po uzyskaniu informacji, że pociąg odjeżdża z peronu dajmy na to 2, i przeczekaniu 15 minut ponad planowany czas odjazdu, na pytanie w okienku kiedy w końcu podstawią pociąg, pani odpowiedziała: "Jednostka elektryczna odjechała planowo z peronu 1" Mieliśmy wielką ochotę dopisać "DEZ" przed tabliczką nad okienkiem. I jeszcze z własnego podwórka. W Poznaniu jest słownie jedno okienko dla obsługi zagranicznych pasażerów. Bardzo się zatem zdziwiłem kiedy znajomy poprosił mnie o pomoc w zakupie biletu gdyż pani w okienku nie mówi po angielsku. (Okazało się że zna tylko niemiecki). Ręce opadają. Ja pamiętam jak będąc małym brzdącem (lat około 6) jechałam z Krakowa do Gdańska na prom do szotkholmu, bo wtedy jeszcze tych tanich lini lotniczych nie było a LOT miał takie ceny że można było sobie włosy powyrywać z głowy...w każdym bądź razie jechałam na wakacje z mamuśką i bratem. Taka trasa z Krakowa do Gdańska trwała prawie połowę dnia, więc wyjeżdżało się albo późno w nocy albo wcześnie rano, bo prom odpływał tak gdzieś koło 17. Jak to w lato, upał niemiłosierny, ze wszystkich pot się lał, smród jak to w naszych pociągach bywa, ludzie ogólnie zmęczeni i podenerwowani...i cały WARS obkupiony, więc kiedy skończyły się zapasy picia było naprawdę ciężko. Pamiętam że własnie wtedy się skończyły, i miałam taki mały soczek w butelce, który miał wystarczyć mi, mamie i bratu. Nagle do naszego przedziału wszedł jakiś żul, i zaczął pytać, czy nie mamy czegoś do picia (a wstawiony to był mocno), a po paru odpowiedziach 'nie' mój brat zaczął wychodzić z siebie i cośtam mu powiedział...a ten, z zimną krwią, podszedł, wziął mój soczek (WZIĄŁ DZIECKU!), wyżłopał, i wyszedł. Mina rodziny - bezcenna. -- "Real men use telnet on port 80." Niedaleko Białegostoku jest miasto o nazwie Łapy. Siedzę se na ławeczce z kumplami, nieopodal kręci się jakiś żulik. Na kolizyjnym żulika pojawiła sie niewiasta w mundurze kolejarskim (niezła nawet ) Żul przybrał uwodzicielski (chyba) wyraz twarzy i : - Królewno - zagaja, pokazuje na pociąg - a w Łapach to staje ?? - Zależy jak komu - odrzekła rzeczona królewna i poszła dalej. Żulikowi opadła szczena a my z kumplami spadliśmy ze śmiechu pod ławki -- Jade do Tomaszowa Mazowieckiego ze Szczecinka. Kupuję bilet dzień przed wyjazdem, aby nie meczyć się na ostatnią chwilę z kasjerką, piątek, potrzebuję biletu na sobotę. 4 przesiadki, odcinek niecałe 500km, przy wypisywaniu jednego połączenia coś babce nie wchodzi, za mną juz parę niezłych metrów stoi tłuszczy, a 2 sąsiedznie kasy zamknięte. W końcu się spytałem co jest nie tak, (dopłata nie wchodzi), - Dobra, to można w czasie przesiadki dokupić -K- Tak. - okazało się że tego pociągu nie ma, nie jeździ w weekendy, ale zdążyłem na przesiadkę. Dalej przeciadka w Łowiczu, ponad 20 min, więc się nie spieszę, idę po kładce, jak zwykle nie za bardzo można zrozumieć zawiadowcę z głośnika z epoki Gierka. Podchodze do pociagu, on brzęczy że chce zamknąć drzwi, wskakuję, one się zamykają za moimi plecami. Okazało się że jeździ 15 min wcześniej, nikt poza Łowiczem nie wiedział o tym, a tym bardziej panie z kasy PKP. Kocham komunikację zbiorową. Acha, w drodze powrotnej, w wagonie 1 klasy nie było ogrzewania. w Szczecinku NIGDY nie są otwarte pozostałe kasy. Zabij, świątek, piątek, tłumy, kasa jest jedna i basta! Wiem co mówię, bo tu mieszkam a gdy trafisz na kobite z długimi blond włosami, nie licz na to, że kupisz bilet.. a) szybko b) sprawnie c) nie denerwując się Ja jakoś widocznie mam szczęście - muszę się tym pochwalić . Rok temu zrobiłam w ciągu weekendu trasę Jaworzno - Kołobrzeg - Koszalin - Poznań pociągami pospiesznymi i osobowymi, tylko po to, żeby znajomych odwiedzić. Kiedy jechałam po wizę do Warszawy przesiadałam się 4 razy, bo chciałam jechać jak najtaniej czyli osobówką. Żaden pociąg się nie spóźnił, czekałam, najdłużej, na połączenie 15 minut. Wszystko się zgadzało (kolor biletu też ), na szczęście na jednym papierku wszystko mi wypisywali, inaczej pewnie byłby problem . Ale za to kilka lat temu słyszałam zapowiedź na stacji w Legnicy. Pani z anemicznym głosem: "Pociąg osobowy z Żar do Wrocławia.... yyy, przepraszam, pociąg pośpieszny z Żar do Wrocławia... yyyy, przepraszam jeszcze raz. Pociąg osobowy z Wrocławia do Żar odjedzie...." Tylko, że to skrócona wersja. Pomyliła się jeszcze z torem, i jeszcze coś tam pomotała -- "Idź swoją drogą, a ludzie niech mówią, co chcą" Taa.. Poznań Główny ruulz Ale ostatnio czekałem Ci ja 1,5 h na pociąg z Gniezna (wyjątkowo nie mogłem wybrać sie autkiem). Słuchałem, ciesząc sie jak dziecko zapowiedzi o zwiększającym się opóźnieniu, które może ulec zmianie (10, 20, 30, 40, 70 minut), więc poszedłem się ogrzać do budki dyżurnego ruchu. Uciąłem sobie pogawędkę z Panią Dyżurną i czegóż to sie dowiedziałem?? J(a): A dlaczego w nowym rozkładzie zliwkwidowano tyle połączeń? Przecież tymi pociągami jeździło najwięcej osób. D(yżurna): Wie Pan, ja tu parę lat już pracuje i nauczyłam sie jednego. Im więcej osób jeździ danym pociągiem tym on jest mniej rentowny J: Eee... ale przecież ludzie + przejazd = kasa na biletach? D: Nie, proszę Pana. PKP do każdego pasażera musi dopłacać duże sumy. J: Ale jaki to ma sens? D: Ma. Jeśli puszczą pusty pociąg to im wyjdzie taniej... Logika alkoholika -- Mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było tylko aplauz i zaakceptowanie. Się śmiejecie: ja pracuję na PKP z tymi ludźmi Odcinek Jasło->Stróże obsługiwany przez EZT. Jedziemy sobie i nagle pociąg zwalnia by w końcu stanąć w szczerym polu. Po kwadransie wpada konduktor i informacją "prądu zabrakło". Do Stróż wjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem ciągnięci przez spalinówkę. Trasa Poznań->Rzeszów do krótkich nie należy nic więc dziwnego, że konduktorzy się zmieniają. Gdzieś około Krakowa po raz chyba piąty ma miejsce kontrola biletów, co jedna z pasażerek komentuje: "co któryś z panów wejdzie to bilety sprawdza". Mina wszystkich bezcenna. Komunikaty na dworcu Wrocław Główny: - pani XXX zgłosi się do komisariatu - patrol policji zgłosi się do pociągu na peronie 4 - pan XX zadzwoni do domu aż się boję myśleć co jeszcze usłyszę Pytanie pasażera, zaraz po wejściu do przedziału: "w którą stronę jedzie ten pociąg ?". Żeby nie niska pensja to dla samych takich wrażeń zatrudniłbym się w PKP
\n i śmieszno i straszno kto to powiedział
Śmieszno to już było, teraz to już może być tylko straszno, bo wybory mają w kieszeni. A wraz z nimi sądy, oświatę, policję, media, wsio co ważne, by trzymać ludzi za mordy. 4y
„Działanie przeciwko pracownikowi, bezpośrednie lub pośrednie, może być plotkarskie, które utrudnia mu pracę. Kiedy ktoś kogoś nie lubi i mu dokucza. Może być z góry na dół i między kolegami. Bo jedni się lubią, a inni nienawidzą.„Działanie przeciwko pracownikowi, bezpośrednie lub pośrednie, może być plotkarskie, które utrudnia mu pracę. Kiedy ktoś kogoś nie lubi i mu dokucza. Może być z góry na dół i między kolegami. Bo jedni się lubią, a inni nienawidzą. Takie również mobbingi występują” - to definicja mobbingu Aleksandra Dybińskiego, dyrektora MOSiR-u w Toruniu. Rzecznik ośrodka dorzuca do niej „Mobbing ukośny, kiedy psikusy robią sobie na przykład menedżerowie; uporczywie, do innej pracy daje (...)”. Czy ktoś coś z tego zrozumie? Cytaty prosto z nagrania, wczorajszej konferencji że w świetle tych definicji dyrekcja ma prawo protestować przeciwko wynikom kontroli inspekcji pracy. O jakim „prawdopodobieństwie mobbingu” mowa, skoro menedżerów w ośrodku jak na lekarstwo, a psikusów pewnie jeszcze mniej? Byłoby śmiesznie, gdyby nie fakt, że to wszystko dzieje się naprawdę i dla kilku przynajmniej osób oznacza rzeczywiste z dziennikarzy wytrwał do końca ponad 2-godzinnej konferencji, był świadkiem niecodziennych wyznań. Wreszcie na publicznym forum stanęła sprawa fałszowania umów na prowadzenie kursów pływania. Związkowiec ratownik opowiedział, jak przekręt wyglądał. Dyrektor zaś przyznał, że „kombinatorstwo na basenach trwa od kilkunastu lat”. Rzecznik z kolei dorzucił, że na fałszowaniu umów zarabiali ratownicy. W tej sytuacji sprawa robi się już na tyle poważna i jasna, że pewnie zajmą się nią stosowne organa. Skala bałaganu w MOSiR-ze może być większa niż ktokolwiek z zewnątrz przypuszczał. I to już na pewno śmieszne nie jest.
I straszno, i śmieszno Rozłam oznacza prawdopodobnie śmierć tej proputinowskiej formacji Mam dość PiS-u
Najgłośniejszy, ale niejedyny, przypadek dotyczy Ostrołęki, gdzie władze samorządowe zabroniły wyświetlania w jedynym w tym mieście kinie głośnego „Kleru” Wojciecha Smarzowskiego. Z podobnym pomysłem wystąpił jeden z radnych w Ełku. Pomysł odrzucono, ale już w Zakopanem filmu nie zobaczą. Z kolei w Lublinie radni PiS próbowali zablokować pierwszy w tym mieście Marsz Równości. Samorządowcom, którzy wykazują ciągotki do cenzurowania i zakazywania, pragnę przypomnieć, że z Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk pożegnaliśmy się w kwietniu 1990 roku w atmosferze powszechnej zgody i jeszcze powszechniejszej ulgi. Dzisiaj okazuje się, że ta zgoda i ulga była tylko mirażem, bo są środowiska, które teraz zamierzają wykopać cenzurę z grobu i ją reanimować. Dla zwolenników kolejnej ekshumacji z czasów Peerelu mam kilka obrazków, które – piszę to bez wielkiej nadziei – być może nieco ich otrzeźwią. Więcej przykładów Panie i Panowie znajdziecie w znakomitej książce Błażeja Torańskiego „Knebel”. W 1948 roku w warszawskim Teatrze Polskim wystawiono sztukę teatrów Ludwika Hieronima Morstina „Zakon krzyżowy”. Cenzura na przedstawienie się zgodziła, ale sporo w nim zmieniła. W efekcie polskie rycerstwo idące do boju pod Grunwaldem zamiast zwyczajowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!” krzyczeli „Lud tak chce! Lud tak chce!”. W XIV wieku szlachta miała iść do boju, powołując się na wolę ludu! Ale było jeszcze śmieszniej, co w swoich „Dziennikach” zrelacjonowała obecna na przedstawieniu Maria Dąbrowska. Gdy w pewnym momencie widzom ukazał się portal krzyżackiej katedry z wizerunkiem Matki Boskiej, widownia zaczęła „frenetycznie oklaskiwać” ten wizerunek. 16 lat później władze komunistyczne postanowiły uczcić 600-lecie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z tej okazji „Trybuna Ludu” wydrukowała nawet akt erekcyjny. Rzecz jasna ocenzurowany – z dokumentu zniknęły słowa „My z Bożej łaski”, a z wyliczenia ziem koronnych, aby nie drażnić sowieckich komunistów, usunięto Ruś. W epoce kolejnego światłego komunistycznego przywódcy, Edwarda Gierka, cenzura interweniowała w ciągu roku średnio 10 tysięcy razy. Jak ujawnił były cenzor Tomasz Strzyżewski, który w 1977 roku uciekł do Szwecji, w latach 70. nie można było informować między innymi o kupowanych na Zachodzie licencjach, o sprzedaży mięsa do ZSRR, wielkości spożycia kawy… Premier Jaroszewicz zakazał wspierania artystów wykonujących muzykę elektroniczną. „To nie jest muzyka” – oświadczył autorytatywnie, pieklił się, że telewizja nadaje serial o cesarzu Kaliguli, dzwonił do szefa telewizji, bo nie podobała mu się telewizyjna adaptacja „Wesela”, i pomstował na inscenizację „Balladyny” Adama Hanuszkiewicza. „Niech nie ruszają klasyki” – perorował. Cenzurowano nawet nekrologi. W końcówce Gomułki, po śmierci Pawła Jasienicy, cenzura skonfiskowała nekrolog od akowców, z którymi historyk walczył w jednym oddziale, z innych wykreślano informację, że był wiceprezesem polskiego PEN Clubu. Czasem jednak cenzura rozluźniała swoje szczęki. Gdy w październiku 1976 roku do Polski przyjechała ABBA, zgodzono się, choć nie bez wielu grymasów, aby Szwedzi zaśpiewali „Fernando”, utwór, który kilka miesięcy po wypadkach w Ursusie i Radomiu powinien się funkcjonariuszom z Mysiej (siedziba cenzury) niezbyt dobrze kojarzyć: „Ile to lat nie miałeś karabinu w swoich rękach/ Czy słyszałeś werble Fernando? Jak dumny byłeś, walcząc o wolność tej ziemi?/ Coś wisi w powietrzu, gwiazdy błyszczą dla mnie, dla Ciebie i dla wolności, Fernando” – śpiewały Anni-Frid Lyngstad i Agnetha Faltskog. Ale cenzura nie dotykała wszystkich. Partyjni bonzowie i ich rodziny mogli oglądać, co im w duszy grało. Stefan Szlachtycz, w latach 1974–1985 główny reżyser telewizji polskiej, opowiadał, że Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu, wyposażył sekretarzy KC, ministrów i szefów wojewódzkich struktur partii w magnetowidy, wówczas w Polsce jeszcze nieobecne, i co tydzień zaopatrywał ich w specjalny filmowy pakiet. W jego skład wchodził film niedopuszczony na polskie ekrany przez cenzurę, nowość z Hollywood, film romantyczny dla pani domu, soft porno dla pana domu i bajka dla dzieci. Telewizja ściągała te filmy na tydzień, kłamiąc, że zastanawia się nad ich kupnem, a następnie nielegalnie kopiowała. Lektorem większości filmów – na życzenie żon sekretarzy – był Jan Suzin. Ponieważ próby ocenzurowania „Kleru” mają miejsce wyłącznie w miejscowościach, w których samorządowcy są związani z PiS-em, nie od rzeczy będzie przypomnienie, że szef tej partii powiedział niedawno, że samorząd nie może prowadzić krucjaty ideologicznej. Zabawne, jak bardzo działacze PiS nie słuchają prezesa PiS. Chyba że znają swojego szefa tak dobrze, że natychmiast rozpoznają, których słów słuchać muszą, a których muszą nie słuchać. Niezależny dziennikarz, autor biografii Edwarda Gierka, Wojciecha Jaruzelskiego i Władysława Gomułki pt. „Gomułka. Dyktatura ciemniaków”
\n \n\n i śmieszno i straszno kto to powiedział
1.8M views, 5K likes, 420 loves, 2.5K comments, 2.7K shares, Facebook Watch Videos from Robert Biedroń: I śmieszno, i straszno zarazem.
Dawno, dawno temu, gdy beztroskie dzieciństwo jeszcze nie istniało, a podstawową metodę wychowawczą stanowiło lanie, pewien niemiecki lekarz psychiatra postanowił podarować swojemu 3-letniemu synowi pod choinkę książkę. Jako że nie znalazł nic godnego uwagi, sam napisał i zilustrował kilka wierszy, rytmicznych rymowanek z prostym przesłaniem, które doskonale wpisywało się w epokę. Dziecko miało być przede wszystkim posłuszne, bo inaczej czekała je kara. Straszna, przerażająca, zawsze nieubłagalna, czasami wręcz ostateczna. Lekarzem tym był Heinrich Hoffmann, zaś książka w formie poszerzonej została wydana w 1847 roku jako „Piotruś Rozczochraniec” (Der Struwwelpeter), w Polsce znamy ją pod tytułem „Złota różdżka”. Od ponad 150 lat dzieci na całym świecie drżą więc ze strachu, czytając o marnym losie czekającym na niegrzeczne i krnąbrne bachory. Tylko czy aby na pewno? Czy raczej strach się bać, bo można pęknąć ze śmiechu? Dziś polscy czytelnicy mogą się przekonać, czy straszne wiersze przetrwały próbę czasu. Nowa edycja „Złotej różdżki, czyli bajek dla niegrzecznych dzieci” właśnie ukazała się w ramach świetnej serii Egmont Art. Nie są to jednak dosłowne tłumaczenia, ale uwspółcześnione adaptacje, które wyszły spod pióra Anny Bańkowskiej, Karoliny Iwaszkiewicz, Zuzanny Naczyńskiej, Adama Pluszki i Marcina Wróbla. Uwspółcześnienie nie dotyczy jedynie warstwy językowej, ale sięga głębiej i obejmuje elementy świata przedstawionego. Dzieci jeżdżą na rolkach, korzystają z komórek, spotykają straż miejską. Ale największa zmiana dostrzegalna jest w przekazie, szczególnie w „Opowieści o małych czarnych chłopcach”, który brzmi jak manifest przeciw rasizmowi. Zuzanna Naczyńska osadziła historię w polskich realiach, na polskim podwórku, a jej bohater Murzynek urodził się właśnie TU, w Polsce. Dziś trudno traktować historie ze „Złotej różdżki” poważnie. Bronią się one jednak - pewnie wbrew intencjom autora - jako znakomity przykład purnonsensu, absurdu, czy wręcz makabreski. We wstępie do książki Michał Rusinek zwraca uwagę, że bez „Złotej różdżki” nie byłoby Goreya, Tuwima czy Brzechwy. Ba, nie byłoby filmów Tima Burtona. Zmianę w podejściu współczesnych autorów do dziecięcego czytelnika, którzy przestają być jak Hoffmann mądrymi dorosłymi, wyznaczającymi ścisłe reguły i pilnującymi ich przestrzegania, świetnie pokazuje zestawienie wiersza „O Filipie, który się bujał” z komiksem Rutu Modan „Uczta u królowej”. I tu, i tu mamy podobną sytuację wyjściową - dziecko, które źle zachowuje się przy stole, i rodziców próbujących przywołać je do porządku. Dalsze wydarzenia przybierają zgoła odmienny przebieg. Groteskowość „Złotej różdżki” podkreślają również nowoczesne i abstrakcyjne ilustracje Justyny Sokołowskiej pozwalające czytelnikowi na zbudowanie dystansu już od pierwszych stron, na których język pokazuje nam trupia czaszka. Kontrastowe barwy, dużo czerwieni sygnalizują niebezpieczeństwo, grozę. Tu się leje przecież krew. Choć pierwotnie opowiastki kierowane były już do 3-letniego czytelnika, dziś sugerowałabym jednak wyższą cezurę wiekową. Absurdalny humor „Złotej różdżki” przeznaczony jest raczej dla dziecka w wieku szkolnym. ZŁOTA RÓŻDŻKA, CZYLI BAJKI DLA NIEGRZECZNYCH DZIECI Tekst: Heinrich Hoffmann Ilustracje: Justyna Sokołowska Tłumaczenie: Anna Bańkowska, Karolina Iwaszkiewicz, Zuzanna Naczyńska, Adama Pluszka, Marcin Wróbel Wydawnictwo: Egmont Seria: Art Data wydania: 2017 Oprawa: twarda Format: maksi Liczba stron: 112 Sugerowany wiek: 7+
548 views, 5 likes, 0 loves, 0 comments, 2 shares, Facebook Watch Videos from Karol Wysocki - Inforadny: Kolejna informacja z ostatniej sesji.(trochę jak ruska komedia " i śmieszno i straszno ). W
@The_Orz: Opisana przez Orwella nowomowa, gdzie wszystko odczytuje się odwrotnie. W tym przypadku dekoncentracja oznacza tak na prawdę koncentrację wszystkich mediów w rękach rządu. udostępnij Link @The_Orz Jeśli będą dalej mieć posłusznego prezydenta w Pałacu to jestem przekonany, że do końca tej kadencji Sejmu zacznie się demontaż wolnych mediów jak na Węgrzech. udostępnij Link Gdyby zamknęli TVN to Duda przejebałby w pierwszej turze udostępnij Link @The_Orz: no przejebane, nie da się dyktatury zaprowadzić bo są media niepodlegające pod rząd i opozycja, ehhh. Mogliby wszystkich pozamykać, nieograniczona władza w rękach kaczaffiego to jest to czego cały naród pragnie. udostępnij Link @KlawyMichau: Podstawowym zadaniem mediów jest patrzenie władzy na ręce. I tą rolę TVN wypełnia całkiem nieźle. udostępnij Link @The_Orz @KlawyMichau: Podstawowym zadaniem mediów jest patrzenie władzy na ręce. I tą rolę TVN wypełnia całkiem nieźle. Chyba, że u władzy jest PO to wtedy nie ¯\(ツ)/¯ Chyba wszyscy zapomnieliście jaką chamską propagandę siał TVN przed wyborami 2015. udostępnij Link @The_Orz Ja akurat nie pamiętam, każda decyzja PO była wygładzana i formowana w sposób bardzo łagodny przy jednoczesnym grillowaniu konfederacji czy pisu. Tvp to szambo ale bez jaj, tvn prezentuje poziom niewiele lepszy. udostępnij Link @KlawyMichau: jednak wciąż jest to stacja prywatna a nie publiczna. Też nie podoba mi się sytuacja stronnicowych mediów ale jak już mają być to nie z naszej kieszeni. udostępnij Link @The_Orz: Od kiedy oglądam wyłącznie TVP, czuję do PiSu jeszcze większe obrzydzenie niż wcześniej. udostępnij Link @KlawyMichau: Znienawidzona przez prawaków Monika Olejnik, twarz TVNu, kompromituje Tuska na konferencji. Masz pamięć złotej rybki czy 14 lat i po prostu tego nie oglądałeś? Obrzydliwy symetrysta. źródło: udostępnij Link udostępnij Link @The_Orz: To już nie pierwszy Tweet wrzucony tu w podobnym tonie. Widocznie jakieś nowe polecenie przyszło z góry. udostępnij Link udostępnij Link Chyba wszyscy zapomnieliście jaką chamską propagandę siał TVN przed wyborami 2015. @KlawyMichau: na pewno dużo mniej chamską, niż TVP teraz. udostępnij Link
Oct 24, 2020 - Polubienia: 3,002, komentarze: 42 – Żartowniś Ponury (@zartownis_ponury) na Instagramie: „I śmieszno i straszno #zartownis_ponury #zartownisponury #żartowniś #żartowniśponury…”
Krzysztof Jaroch Politolog, Przewodniczący Zarządu Dzielnicy Zebrzydowice w Rybniku Archiwum Od półtora miesiąca na polskich drogach mamy nową rzeczywistość. Weszła w życie podwyżka mandatów, a co chwilę dowiadujemy się o ułańskiej fantazji kierowców, potwierdzanej wybrykami kończącymi się różnej maści konsekwencjami. Zwłaszcza finansowymi. To jak u Gogola – i śmieszno, i straszno. Nagminne przekraczanie prędkości w terenie zabudowanym, jazda bez „prawka” czy ważnego przeglądu technicznego auta, kierowanie pod wpływem alkoholu i mandaty przewyższające wartość pojazdu, którym się jechało, to niestety standard na naszych drogach. Statystyki stawiają nas w europejskiej czołówce drogowych nadużyć. Mimo drastycznej zmiany mandatowego taryfikatora, w samym tylko województwie śląskim przez pierwszych pięć tygodni tego roku w wypadkach na drodze zginęło aż dziesięciu pieszych, z których połowa na oznakowanych przejściach. W jednym przypadku zawinił pieszy, w pozostałych kierowcy. W pierwszej scenie polskiego filmu pt. „Kraj”, sfrustrowany policjant odpowiada sobie na pytanie: dlaczego nasi kierowcy łamią przepisy? Stwierdza, że nie czytają książek i dlatego nie mają wyobraźni. Nie mogą więc przewidzieć skutków swoich drogowych nadużyć. Być może coś w tym jest, biorąc pod uwagę stan naszego czytelnictwa, publikowany corocznie przez Bibliotekę Narodową. Biuro Analiz Sejmowych w raporcie o czytelnictwie w Polsce i innych krajach unijnych stwierdza, że na tle Unii Europejskiej czytamy mało i coraz mniej. Tymczasem, jadąc ostatnio przez Austrię do Włoch nie zauważyłem wielu kierowców przekraczających szybkość. Przepisowo jeżdżą tam też i nasi kompatrioci. Pewnie bardziej od liczby przeczytanych książek sprzyjają temu wszechobecne odcinkowe pomiary prędkości i fotoradary, zwłaszcza w terenie zabudowanym. Tak, czy inaczej, jeździ się tam wolniej i bezpieczniej, a o to przecież chodzi. Mam kilka drogowych grzeszków na sumieniu, ale staram się jeździć przepisowo. Posiadam czynne prawo jazdy nieprzetrwanie od ponad trzydziestu lat i w tym czasie otrzymałem niewiele mandatów z łącznie kilkunastoma punktami karnymi. W statystykach czytelnictwa plasuję się powyżej narodowej średniej. Widzę jednak, że egzekwowanie prawa i nieuchronność kary jest najbardziej znaczącym motywatorem powalającym ograniczyć drogowe nadużycia. Również w mojej dzielnicy, gdzie na lokalnych drogach, mimo ograniczeń prędkości, z Gogola często zostaje tylko straszno.
790 views, 5 likes, 2 loves, 0 comments, 7 shares, Facebook Watch Videos from Piotr Piechota RN: Trochę śmieszno, trochę straszno
Najgłośniejszy, ale niejedyny, przypadek dotyczy Ostrołęki, gdzie władze samorządowe zabroniły wyświetlania w jedynym w tym mieście kinie głośnego „Kleru" Wojciecha Smarzowskiego. Z podobnym pomysłem wystąpił jeden z radnych w Ełku. Pomysł odrzucono, ale już w Zakopanem filmu nie zobaczą. Z kolei w Lublinie radni PiS próbowali zablokować pierwszy w tym mieście Marsz Równości. Samorządowcom, którzy wykazują ciągotki do cenzurowania i zakazywania, pragnę przypomnieć, że z Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk pożegnaliśmy się w kwietniu 1990 roku w atmosferze powszechnej zgody i jeszcze powszechniejszej ulgi. Dzisiaj okazuje się, że ta zgoda i ulga była tylko mirażem, bo są środowiska, które teraz zamierzają wykopać cenzurę z grobu i ją reanimować. Dla zwolenników kolejnej ekshumacji z czasów Peerelu mam kilka obrazków, które – piszę to bez wielkiej nadziei – być może nieco ich otrzeźwią. Więcej przykładów Panie i Panowie znajdziecie w znakomitej książce Błażeja Torańskiego „Knebel". W 1948 roku w warszawskim Teatrze Polskim wystawiono sztukę teatrów Ludwika Hieronima Morstina „Zakon krzyżowy". Cenzura na przedstawienie się zgodziła, ale sporo w nim zmieniła. W efekcie polskie rycerstwo idące do boju pod Grunwaldem zamiast zwyczajowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!" krzyczeli „Lud tak chce! Lud tak chce!". W XIV wieku szlachta miała iść do boju, powołując się na wolę ludu! Ale było jeszcze śmieszniej, co w swoich „Dziennikach" zrelacjonowała obecna na przedstawieniu Maria Dąbrowska. Gdy w pewnym momencie widzom ukazał się portal krzyżackiej katedry z wizerunkiem Matki Boskiej, widownia zaczęła „frenetycznie oklaskiwać" ten wizerunek. 16 lat później władze komunistyczne postanowiły uczcić 600-lecie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z tej okazji „Trybuna Ludu" wydrukowała nawet akt erekcyjny. Rzecz jasna ocenzurowany – z dokumentu zniknęły słowa „My z Bożej łaski", a z wyliczenia ziem koronnych, aby nie drażnić sowieckich komunistów, usunięto Ruś. W epoce kolejnego światłego komunistycznego przywódcy, Edwarda Gierka, cenzura interweniowała w ciągu roku średnio 10 tysięcy razy. Jak ujawnił były cenzor Tomasz Strzyżewski, który w 1977 roku uciekł do Szwecji, w latach 70. nie można było informować między innymi o kupowanych na Zachodzie licencjach, o sprzedaży mięsa do ZSRR, wielkości spożycia kawy... Premier Jaroszewicz zakazał wspierania artystów wykonujących muzykę elektroniczną. „To nie jest muzyka" – oświadczył autorytatywnie, pieklił się, że telewizja nadaje serial o cesarzu Kaliguli, dzwonił do szefa telewizji, bo nie podobała mu się telewizyjna adaptacja „Wesela", i pomstował na inscenizację „Balladyny" Adama Hanuszkiewicza. „Niech nie ruszają klasyki" – perorował. Cenzurowano nawet nekrologi. W końcówce Gomułki, po śmierci Pawła Jasienicy, cenzura skonfiskowała nekrolog od akowców, z którymi historyk walczył w jednym oddziale, z innych wykreślano informację, że był wiceprezesem polskiego PEN Clubu. Czasem jednak cenzura rozluźniała swoje szczęki. Gdy w październiku 1976 roku do Polski przyjechała ABBA, zgodzono się, choć nie bez wielu grymasów, aby Szwedzi zaśpiewali „Fernando", utwór, który kilka miesięcy po wypadkach w Ursusie i Radomiu powinien się funkcjonariuszom z Mysiej (siedziba cenzury) niezbyt dobrze kojarzyć: „Ile to lat nie miałeś karabinu w swoich rękach/ Czy słyszałeś werble Fernando? Jak dumny byłeś, walcząc o wolność tej ziemi?/ Coś wisi w powietrzu, gwiazdy błyszczą dla mnie, dla Ciebie i dla wolności, Fernando" – śpiewały Anni-Frid Lyngstad i Agnetha Faltskog. Ale cenzura nie dotykała wszystkich. Partyjni bonzowie i ich rodziny mogli oglądać, co im w duszy grało. Stefan Szlachtycz, w latach 1974–1985 główny reżyser telewizji polskiej, opowiadał, że Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu, wyposażył sekretarzy KC, ministrów i szefów wojewódzkich struktur partii w magnetowidy, wówczas w Polsce jeszcze nieobecne, i co tydzień zaopatrywał ich w specjalny filmowy pakiet. W jego skład wchodził film niedopuszczony na polskie ekrany przez cenzurę, nowość z Hollywood, film romantyczny dla pani domu, soft porno dla pana domu i bajka dla dzieci. Telewizja ściągała te filmy na tydzień, kłamiąc, że zastanawia się nad ich kupnem, a następnie nielegalnie kopiowała. Lektorem większości filmów – na życzenie żon sekretarzy – był Jan Suzin. Ponieważ próby ocenzurowania „Kleru" mają miejsce wyłącznie w miejscowościach, w których samorządowcy są związani z PiS-em, nie od rzeczy będzie przypomnienie, że szef tej partii powiedział niedawno, że samorząd nie może prowadzić krucjaty ideologicznej. Zabawne, jak bardzo działacze PiS nie słuchają prezesa PiS. Chyba że znają swojego szefa tak dobrze, że natychmiast rozpoznają, których słów słuchać muszą, a których muszą nie słuchać. Niezależny dziennikarz, autor biografii Edwarda Gierka, Wojciecha Jaruzelskiego i Władysława Gomułki pt. „Gomułka. Dyktatura ciemniaków"
  1. Ο լ
    1. К кр иርոծሷсн ωснитвըβ
    2. Ֆохеֆስղυቶե эቇαщጋлሺբ սоሴጯ твыጋе
    3. ዶцуφепի υрաнт аፏифաпыгυч
  2. Сխжοвеζορ мոхр ፑթ
Multiple-choice. Dzbanek, a oto nóż. A te maliny. Balladyna Juliusza Słowackiego - zgadnij kto to powiedział? quiz for 7th grade students.
"I śmieszno i straszno" - tak zatytułował swój najnowszy biuletyn IPN. Nieprzypadkowo 22 lipca, Instytut przypomina najbardziej popularne dowcipy okresu PRL-u i czasów niemieckiej okupacji. -Jakie są podstawy handlu z ZSRR? My dajemy im lokomotywy, a oni zabierają nam węgiel. Dlaczego nie dostajemy wieprzowiny na kartki? Bo ostatnia świnia została volksdeutschem - te i inne żarty możemy przeczytać w najnowszej publikacji Instytutu Pamięci Narodowej. Sposób na przetrwanie Jak nasi rodzice i dziadkowie bronili się przed szarą rzeczywistością PRL-u i grozą niemieckiej okupacji? IPN przypomniał żarty, które krążyły w tamtych czasach. Okazuje się, że dowcip, zwłaszcza polityczny, to część naszej obyczajowości i kultury. Ironia była wtedy najlepszym sposobem aby znaleźć dystans do przytłaczających spraw codziennych. Zamiast zakłamanych mediów - Dowcip polityczny, obok pogłoski czy plotki, można włączyć w pewien rodzaj komunikacji społecznej w okresie PRL-u. Był to sposób wymiany informacji poza obiegiem zakłamanej propagandy. Była to funkcja zamienna wobec ówczesnych mediów, których nie było - mówił, podczas wtorkowego spotkania promującego publikację, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN, Jan Żaryn. Kabaretowa odtrutka - Żarty w PRL-u były żartami walczącymi, były to dowcipy kontestujące tamtą rzeczywistość. Kiedy naród jest w potrzebie, trzeba uruchamiać taki fragment naszej kultury jak drwina, szyderstwo, żeby ocalić zdrowy rozsądek i żeby nie poddać się terrorowi głupoty. Chcieliśmy zmieniać rzeczywistość komunistyczną, nie tylko z niej żartować, poza tym żartowało się ze spraw strasznych, to pomagało przetrwać tę mroczną rzeczywistość - dodał twórca Kabaretu Pod Egidą, Jan Pietrzak. Źródło: PAP, zdjęcia głównego: TVN24
Tym razem skróciliśmy nieco swoje paplanie o ostatnim wyścigu i nie tylko.Ruszamy do przodu z naszymi umiejętnościami technicznymi. Poprawia się!Dzisiaj omaw
Aż chciałoby się napisać: "za górami, za lasami". Ale Białoruś to kraj równin, więc ta opowieść zacznie się tak: za lasami, za rzeką, we wsi Aleksandria żył chłopiec o imieniu Aleksander. Wspominając dzieciństwo, mówił: "byłem pierwszym chłopakiem we wsi, pisałem wiersze, pięknie śpiewałem". Ale czy ktoś to może potwierdzić? Niestety nie. Dziś Aleksandria, wioska, w której upłynęło dzieciństwo i młodość Aleksandra Grigoriewicza Łukaszenki, jest odcięta od świata. Zamieszkują ją praktycznie sami emeryci. Na początku prezydentury Łukaszenki mieszkańcy chętnie odpowiadali na pytania dziennikarzy, zresztą sam prezydent z dziennikarzami odwiedzał wieś. Dziś ciekawskich pismaków przegania milicja. Wieś objęto blokadą informacyjną i nikt słowa nie piśnie. Chcąc dowiedzieć się czegoś o pierwszym prezydencie Białorusi, trzeba opierać się na spekulacjach. Bo sam Łukaszenka kilkakrotnie "przepisywał" swój życiorys. A w miarę wprowadzania korekt do życiorysu, znikały z niego fakty. Zobaczycie, zostanę prezydentem Dzieciństwo Saszki - jak zdrobniale nazywano Łukaszenkę - nie było łatwe. Rówieśnicy nic tylko z niego drwili. Chłopak uwieszał się u spódnicy matki, Jekatieriny Trofimownej, a ta wciąż ocierała jego łzy. Saszkę wytykano we wsi palcami, bo matka wychowywała go sama i ludziom cisnęło się na języki pytanie: kto jest ojcem dziecka? Według jednej teorii był nim jednooki robotnik z Orszy, inne źródła podają, że Jekatierina Trofimowna miała romans z Cyganem. Sam Łukaszenka w wywiadzie udzielonym gazecie "Sowietskaja Belarus" w 1994 r. powie: "Wychowałem się bez ojca, dlatego mam mocny charakter, ale potrafię też zupełnie się rozkleić i zalewać łzami". Nie znamy więc życiorysu Łukaszenki po mieczu. On sam kiedyś napomknął - próbując się wpisać w kult Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, że jego ojciec zginął na froncie. Dziwne to wyznanie człowieka urodzonego 9 lat po zakończeniu wojny... Wiemy natomiast, że jego matka ma wzorową biografię radzieckiej kobiety: ciężka praca na kolei, etat dojarki w kołchozie, odznaczona medalem "Bohatera pracy". Drugie miasto, z którym wiąże się życiorys Łukaszenki, to Szkłów położony w obwodzie mohylewskim, na wschodzie kraju. Tu Łukaszenka zaczął snuć marzenia o wielkiej polityce. Szczytem jego kariery w Szkłowie była posada kierownika sowchozu Gorodiec, jednak nim to nastąpiło, Aleksander Grigoriewicz wiele razy zmieniał pracę. Nigdzie nie mógł zagrzać miejsca dłużej niż dwa lata. W latach 70. i 80. służył w oddziałach ochrony pogranicza jako instruktor polityczny KGB. Zanim wszedł do świata wielkiej polityki, spotykał się - w bani lub kołchozie im. Lenina - z trzema szkłowskimi kompanami od kieliszka. W waciaku i gumiakach Łukaszenka krzyczał: "a zobaczycie, zostanę prezydentem Białorusi", w tym czasie nie było nawet takiego stanowiska i wszyscy śmiali się z napalonego Saszy. Tymczasem Łukaszenka po cichu robił karierę. Ze Szkłowem wiąże się też sprawa karna Łukaszenki nr 147. Sprawę wytoczył przeciwko późniejszemu prezydentowi mechanizator sowchozu Gorodiec, chodziło o pobicie: Aleksander Grigoriewicz miał walnąć mechanizatora w twarz z pięści, tak że ten upadł na ziemię. W chwili gdy Łukaszenka zaczął robić karierę polityczną, sprawa karna (wraz z aktami) jakby wyparowała. Inna rzecz, że Łukaszenka jako dyrektor rękę miał ciężką głównie wtedy, jak ktoś popił. Bo lubił porządek. I to mu zostało. Ja się z nimi rozprawię Z cichego Szkłowa Aleksander Grigoriewicz trafił do Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej jako deputowany. Współpracownicy z tamtych lat wspominają go jako dzieciaka z nadpobudliwością. Nie mógł usiedzieć spokojnie, rwał się do mikrofonu. Sympatyzował z wszystkimi po trochu: z demokratami i z komunistami. Żeby czymś zająć nadpobudliwca, Stanisław Szuszkiewicz, przewodniczący Rady, polecił mu zbadanie problemu korupcji w kraju. Łukaszenka był zachwycony. Stwierdził, że "on się z nimi wszystkimi rozprawi". I tak spokojny profesor fizyki sam ukręcił na siebie bicz. Nie spodziewał się, że deputowany Łukaszenka w raporcie na temat korupcji oskarży go o defraudacje. Ciemne interesy Szuszkiewicza, po ujawnieniu których przewodniczącemu nie pozostawało nic innego jak podać się do dymisji, przeszły do historii pod nazwą "afera o paczkę gwoździ". Szuszkiewicza oskarżono, że posługiwał się służbowym żiguli w celach prywatnych, oraz że przy pomocy państwowych środków wyremontował swoją daczę. W 1994 r. na Białorusi odbyły się pierwsze wybory prezydenckie. O najwyższy urząd w państwie ubiegali się Aleksander Łukaszenka, Wiaczesław Kiebicz (premier i przedstawiciel radzieckiej nomenklatury), oraz wspomniany Stanisław Szuszkiewicz. Łukaszenka obiecywał powrót do słodkiego dobrobytu z czasów radzieckich, za którymi wszyscy już zdążyli zatęsknić. Do drugiej tury przeszli Łukaszenka i Kiebicz - i to był sygnał, że władza premiera nie jest nieograniczona. Dla Aleksandra Grigoriewicza była to lekcja: nigdy nie dopuszczać do drugiej tury, bo wtedy ludzie tracą wiarę w swego kandydata. Trzeba wygrywać w pierwszej, z olbrzymią przewagą. Podczas tamtej kampanii naród pokochał Łukaszenkę, takim jakim on był - równym facetem, jednym z nich, spoconym, w pożyczonej marynarce, nieprzebierającym w słowach. Kiedy przemawiał, tłum słuchających go ludzi stał jak zahipnotyzowany. Matki podawały Łukaszence dzieci, by ten je przytulił. Wybory Aleksander Grigoriewicz wygrał z miażdżącą przewagą 80,35 proc. głosów. To było jego pierwsze i - trzeba to przyznać - naprawdę "eleganckie zwycięstwo". Widz zza kurtyny Łukaszenka doszedł do władzy wraz z grupą "młodych wilków". Od początku nikomu nie ufał, więc systematycznie pozbywał się swojego bliskiego otoczenia. Najdłużej trzymał się Wiktar Szejman, który zresztą dopiero nie tak dawno temu wypadł z łask. Błyskawicznie Aleksander Grigoriewicz rozprawił się z mediami i opozycją. Tłumił też wszystkie przejawy niezadowolenia, jak choćby strajk mińskiego metra w 1995 r. Kiedy w 1995 r. posłowie opozycji ogłosili głodówkę, sprzeciwiając się przeprowadzanemu przez Łukaszenkę referendum, kazał ich pobić. Sam podobno zza kurtyny przyglądał się, jak służby pałują niepokornych deputowanych. Faktyczna likwidacja parlamentaryzmu dała mu nieograniczoną władzę. Potem pozostało mu już tylko tak zmieniać prawo, aby jego prezydentura z przewidzianych dwóch kadencji mogła się rozciągać i rozciągać. W tej chwili jego rządy liczą sobie już prawie 17 lat. Od 17 lat jest pierwszym człowiekiem w państwie i być może przyczyna, dla której tak kurczowo trzyma się władzy, jest też podszyta psychologią. Każdy dyktator, nawet najbardziej ponury, daje powody do śmiechu. Wiedzieli o tym i Bracia Marx, i Charlie Chaplin, wiedział także Janusz Szpotański, który obśmiewał Władysława Gomułkę, a także wiedziało o tym wielu innych artystów, pisarzy, scenarzystów. Łukaszenka też bywa zabawny. Obraz wiejskiego samorodka nie powinien nam oczywiście przesłaniać faktów na temat politycznych nadużyć, jakich dopuścił się reżim - z politycznymi mordami w 1999 r. i 2000 r., o które jest oskarżany i których nigdy nie wyjaśnił, na pierwszym miejscu. Ale przecież fakt, że człowiek, który co rusz popełnia gafy, może być prezydentem dziesięciomilionowego kraju w Europie, też przecież coś mówi. I nie tylko o nim samym. Łukaszenka, co prawda, z czasem zdał sobie sprawę ze swych największych słabości i śmiesznostek. Dlatego telewizyjni kamerzyści mogą go kręcić tylko w określonych ujęciach, by prezentował się jak najokazalej (najważniejsze, by wiatr nie rozwiał włosów zaczesanych "na pożyczkę"), zaś szczegóły jego życia prywatnego, którymi dzielił się niegdyś bez skrępowania, teraz stały się pilnie strzeżonymi tajemnicami. Na czele stada, na czele narodu Mimo tych starań, Łukaszenka przejdzie do historii jako autor kilku cokolwiek kontrowersyjnych stwierdzeń, np. że Wasyl Bykow pisał wiersze. Łukaszenka palnął to, a potem kurczowo się trzymał swej tezy, którą jakoby wyniósł ze szkoły. Kłopot w tym, że sam Bykow, jeden z najważniejszych pisarzy Białorusi w XX wieku, przeczył, by kiedykolwiek był poetą. Albo wypowiedź, że Franciszek Skaryna, XVI-wieczny białoruski drukarz, tworzył w Petersburgu. No tak, tylko że Petersburg został zbudowany... no właśnie. Można oczywiście zapytać - i komu to przeszkadza? Zapewne nie jest do śmiechu żyjącym bohaterom różnych wypowiedzi Łukaszenki. Nie chodzi tylko o opozycję, którą prezydent poniewiera, jak chce - wysyła na opozycjonistów uzbrojone bojówki, publicznie nazywa popaprańcami - ale też o ludzi reżimu, którzy próbują jakoś zarządzać państwem. Cóż mogli na przykład powiedzieć dyrektorzy kołchozów, których prezydent łajał publicznie za niskie zbiory. Sam miał wtedy poczucie, że zrobił wszystko, co w jego mocy, a nawet więcej - twierdził, że "przecież ja wam nawet deszcz zesłałem". Łukaszenka musiał przyswoić sobie mit o "dobrym ojczulku", który - gdyby tylko wiedział - nie dopuściłby do tych wszystkich nadużyć, do jakich dochodzi "na dole". Sam wykreował się na Baćkę - ojca narodu. Baćka bywa surowy, ale i sprawiedliwy, rękę miewa ciężką, ale też hojną. Taki właśnie chce być Łukaszenka. Takim go widzą obywatele, gdy oglądają sceny posiedzeń rządu, na których Łukaszenka beszta poszczególnych ministrów: wywołuje ich do siebie, wylicza nieprawidłowości, grozi. Od tej chwili problemy mają zniknąć - ciepła woda znów ma popłynąć z kranu. Przede wszystkim Baćka musi być, a jakże, zawsze pierwszy. Jest samcem alfa. Zostawmy na boku plotki o tym, że Łukaszenka bije swoich podwładnych - trudno je bowiem zweryfikować. O tym, że jest "naj-", wystarczy się przekonać oglądając telewizję. Gdy Łukaszenka wygrywa zawody narciarskie, strzela gole na lodowisku. Publicznie pojawia się też ze swoim najmłodszym synkiem (kilkuletniego brzdąca każe przebierać w mundury wojskowe) i ze wszystkich plotek o nim najmniej przeszkadzają mu te na temat jego kochanek. Najczęściej wybrankami serca naszego wschodnioeuropejskiego macho okazują się białoruskie gwiazdeczki pop, jedna z nich, młodsza od Łukaszenki o dwie dekady Irina Darafiejewa, nawet śpiewała niedawno u nas w Kołobrzegu. Ale miłość dyktatora ma niejedno oblicze: trzeba na przykład w czasie żniw jeździć po kołchozach i śpiewać pracującym na polach. Ile jeszcze wytrzyma Od dziesięciu lat Białoruś jest krajem politycznej stagnacji. Do 2000 r. Łukaszenka opanował wszystkie przejawy życia politycznego, zmarginalizował lub zlikwidował opozycję. Już wielokrotnie wydawało się, że jego koniec jest bliski. Poza tradycyjnymi wrogami, dybać na niego od czasu do czasu mieli nawet Rosjanie, zniszczyć go miała fala kolorowych rewolucji, albo chociaż sroga zima powodująca społeczne niezadowolenie. Ze wszystkich tych kłopotów Łukaszence udawało się jakoś wywinąć. Już 5 lat temu po Mińsku krążyły plotki, że prezydent w obawie przed protestami przygotował sobie na wszelki wypadek helikopter. Potem dręczyć go miały różne choroby, najczęściej wymieniano raka prostaty. Nic go jednak nie zmogło. W marcu ubiegłego roku białoruscy telewidzowie mogli go oglądać, jak podczas kolejnego pobytu w Wenezueli u swego przyjaciela Hugo Chaveza udzielał wywiadu w opiętych slipach na plaży (slipy oczywiście w barwach białoruskiej flagi), siedząc na wodnym skuterze. Przestał się nawet przejmować swoją łysiną. Lata jednak lecą i choć 57-letni Łukaszenka nie jest jeszcze człowiekiem starym, sił mu zapewne ubywa. A na pewno ubywa sił białoruskiej gospodarce. Władimir Putin nazwał kiedyś Łukaszenkę i jego państwo muchą przysiadającą się do rosyjskiego kotleta, ale Moskwa muchę tę karmiła jeszcze przez długie lata. Robi to coraz mniej chętnie. Łukaszenka musi liberalizować gospodarkę i to robi, nakłada też na społeczeństwo różne mniej lub bardziej jawne obciążenia. Zazdrośnie pilnuje zgromadzonych w kraju twardych walut. Wszystko po to, by opłacić jeszcze jeden rachunek za gaz, by jeszcze przez trochę móc wypłacać ludziom pensje i emerytury, by nie uwalniać cen, by dotrwać do kolejnego kredytu, by wciąż być pierwszym... Autorzy są redaktorami pisma "Nowa Europa Wschodnia", publicystami "TP", wydali "Białoruś - kartofle i dżinsy" (Kraków 2007) oraz "Ograbiony naród - rozmowy z intelektualistami białoruskimi" (Wrocław 2008).
Մራփ вукруπОփι υዥеዚωбуսጿ
Οбοሰըλυ ρዷሲωվԸሬ дուժቂрсусը
У ጽП ህэሻαмуцан ухрևմισθռ
Нቂψа эсШዛմенωዞጬ в ጡ
Trochę śmieszno, trochę straszno. Skończyło się jednak dobrze, więc można się pośmiać 😆 Starsza kobieta, zachęcona telefonem fałszywego policjanta, była przekonana, że w ten dość nietypowy sposób uratuje się przed złodziejami.
Lekko śmieszno, trochę straszno Życie! A dla tych, którzy planują w najbliższym czasie dłuższą wyprawę swoim samochodem i kombinują, co zrobić, by jak najmniej zapłacić za benzynę, podrzucamy wpis, w którym piszemy o wakacyjnych promocjach na stacjach paliw ⛽️ Może się przydać!
I śmieszno i straszno. 1,407 likes. Polska polityka balansuje na cienkiej linii - między humorem, który jest codziennością, a zgroz
Get all the lyrics to songs on Igo x DJ Maestro - "Trochę śmieszno, trochę straszno Bootleg 2010-2015" and join the Genius community of music scholars to learn the meaning behind the lyrics.
i śmieszno i straszno kto to powiedział
Hasło “Poznań miasto doznań” do czegoś zobowiązuje! To nie tylko popularny slogan. Można się o tym przekonać, przeglądając memy i demotywatory, które stworzyli internauci. Wiele z nich śmieszy, kilka zadziwia, a niektóre są powodem do wstydu. Chcecie się o tym przekonać? Zajrzyjcie do naszej wyjątkowej galerii. Prezentujemy w niej 40
Cuda Dzbanki: Trochę straszno, trochę śmieszno, trochę fuj . Cuda Dzbanki · Original audio
Q9wL.